Translate

piątek, 17 maja 2013

Sen Bereniki

Oczy same się jej zamykały, dziwna Lepka substancja lepiła jej oczy tak że za każdym razem kiedy je otwierała od razu chciała je zamknąć i na nowo pogrążyć się w słodkim śnie.  Jednak jej sny nie były tak błogie, mlekiem i miodem płynące jak to sobie wyobrażała.  Co ruszt łapała się na tym że rozmyślała o kimś o czarnych włosach jak atrament i zielonych oczach jak liście dębu wiosenną porą. Te oczy przewiercały ją na wskroś, tak jakby chciały wydusić z niej prawdę. Tylko że jakoś nie mogła sobie przypomnieć do kogo te oczy należą.  W końcu pozwoliła sobie pogrążyć się w niebiańskich, pieszczotliwych marzeniach, które niczym kołderka utulały ją.  Jej włosy w tych wizjach zawsze powiewały na wietrze, a oczy kierowały się na malowniczy krajobraz. Piana morska przyjemnie łaskotała jej opuszki palców, a wiatr bawił jej ciałem. Niebyła do końca pewna czy jeszcze śni, czy może po prostu umarła i jest już w niebie. W jej śnie nie było strachu, bólu, niepokoju. Był spokój i równowaga. Woda morska zmieniała swój kolor, raz na ciemną zieloną, innym na jasno niebieską, niekiedy była prawie przezroczysta, a czasami wydawała się być czerwona jak krew. Kraśne kwiaty rosły wzdłuż nadbrzeża , a  na nich siadały barwne motyle, bąki, pszczoły.  Ogromne wydmy tworzyły góry, z których rozpościerał się majestatyczny widok na tą dolinę.  Buki, cisy i dęby wykrzywiały się jakby dziwiąc swoim usytuowaniem. Jaskrawe ptaki siadały na gałęziach i szybko odlatywały w poszukiwaniu ziaren i owoców. Niekiedy w zaroślach pojawiała się wiewiórka, a innym razem lis. Powoli nadmorski  błękit ustąpił leśnej zieleni.  W runie leśnym poszukiwała grzybów z nadzieją na suty posiłek, chociaż nie czuła wcale głodu. Podchodziła pod skalne zbocza i leżąc na nich podziwiała piękno przyrody i dziwiła mocą natury.  Ogromna przepaść przerażała ją nieco, lecz był to dobry strach. Nogi dreptały lekko po skałach,  piaszczystych plażach, górskich zboczach i borowych trawach. Po łąkowych kwiatach i wodach mórz. Co jakiś czas coś wpadało jej włosy jednak bardzo szybko znikało, i nie mogła sobie przypomnieć co to było. Może myśli? Czerwony księżyc świecił jasno na niebie, oświetlając  mały skrawek przestrzeni. Za księżycem chował się mały ułamek tej przedziwnej planety – Nowen.  Na szarych skałach przysiadały ptaszyska z długimi kolorowymi ogonami i ostrymi złotymi dziobami. Zdawało się że obserwują każdy jej ruch.  Czarne ślepia Bekasów pojawiały się od czasu do czasu w gęstwinie co sprawiało że Berenika czuła się coraz bardziej nie komfortowo.  Słońce zaczęło zachodzić, a woda z czerwonej stawała się czarna pod wpływem takiego samego słońca.  Z lasu rychło zaczęły wybiegać zwierzęta i w dzikim szale wpadały do wody  chcąc uciec z wyspy. Po ta długim spacerze zaczęła zauważać że znowu znajduje się  na początku trasy. Dzień zamienił się w noc, fioletowe niebo ustąpiło czerwono czarnemu.   Czarne ślepia błyszczały wśród krzaków, i odstraszały. Z piasków wypełzały kraby i wędrowały do wody tratując się nawzajem. Małe szczypce uderzały o większe muszelki wydając przy tym charakterystyczny stukot.  Kiedy dzikie zwierzęta wpadły do wody z pluskiem i odkryły że nie wydostaną się z wyspy, wpadły w gniew. Gniewe przerodził się w furie, a furia w krwawą rzeźć. Woda i piasek zaczerwieniły się od posoki wylewającej się z krtani: ptaszysk, psów, wilków, słoni i innych zwierząt których Berenika nie była w stanie poznać.  Jej nogi automatycznie oddalały się od miejsca bitwy. W obawie że zostanie również zaatakowana oddalała się od coraz dalej, jednak z nieznanych jej powodów nie zbliżała się na krok do lasu, który teraz ją odstręczał. Robiło się coraz ciemniej, i ciemniej, i ciemniej. A wraz z ciemnością przychodził jakiś dziwny strach, którego do tej pory nie znała…. A przynajmniej zapomniała o nim. Serce zaczęło jej szybko kołatać, pot spływał z czoła. Machinalnie otwierała i zaciskała piąstki mając nadzieje że to jakoś wystraszy przeciwnika. Las zdawał się do niej przybliżać chociaż ona wcale do niego nie podchodziła. Szum wody stawał się coraz głośniejszy, a ryby w morzu niespokojne.  Zdawało się że czekają tylko aż wpadnie z wysokiego klifu do wody, żeby mogły ją pożreć. Wiatr zaczął uderzać w drzewa. Zginął je według własnego uznania, bawił się nimi jak kot kłębkiem włóczki.   Nagle deszcz zaczął uderzać w ziemie, jej ciało szybko oblepiło się strumieniami. Ale jakimi? Lepka żółta substancja splywała po niej i wciągała ją do oceanu. Oblepiała jej twarz, ręce, tułów. Śmierdzący zgniłymi jajami płyn zmiatał ją z powierzchni ziemi i jednocześnie i przyciskał do niej mocno tak że nie mogła oddychać.  Brakowało jej powietrza, jej ciało było dosłownie miażdżone przez masę.  Jej gardło puchło, swędziało. Tak jakby ktoś je wypełnił ogniem.  Uderzała o kamienie, czuła jak kości obijają się o ziemie. Lepka jak żywica  maść oblepiała jej włosy. Wpadała do ust. Próbowała ja wypluwać. Wzięła haust powietrza, lecz szybko znowu uderzyła o dno. Przepaść zbliżała się nie ubłaganie. A w dole szpiczaste, ostre jak brzytwa kamienie. Nieprzyjemny zapach wypełniał jej nozdrza. Przestała się szarpać. Nie było już po co, nie miała siły.  Zapadała się coraz bardziej pod maźnice. Ustępowały zimne poty. Jej serce zwalniało, choć biło nadal ta głośno. Czuła jak zgniły niby deszcz wpada jej do nosa, uszu, ust. Nie próbowała się go pozbyć.  Z lasu patrzały na nią niewzruszone całym incydentem bezlitosne, zimne oczy. Teraz były zielone.  I w końcu spadła w przepaś. Nie czuła roztrzaskanych kości, pędu powietrza, strachu. Jedyne co poczuła to zawód. Rozczarowanie że nawet raj zamienił się w piekło.
                                                                                                           Avecra Vasseris

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz